niedziela, 18 grudnia 2011

Fervex > Freschello


@ Psychic TV


Dobry wieczór,

No i stało się. Nadszedł ten moment, kiedy Fervex zastąpił wino. Tak, rozchorowałem się i mam odparzony nos, który zapewne jutro doprowadzi mnie do śmierci na pokładzie samolotu relacji Mediolan – Kraków. Ale, Mama I’m coming home! Upycham te dary przemysłu upominkowego i myślę o nadkwasocie świątecznych spotkań przy stole. Wujek Tadeusz znów spyta na jakim jestem roku studiów i czy fajne dupeczki na Akademii. A w ogóle, to Mediolan jest spoko gość. Los się do mnie uśmiechnął i wskazał drogę na zacną wystawę włoskiej transawangardy. Francesco Clemente love tysiąc sto! Z takich życiowych doświadczeń, co hartują charakter i grubo ciosają baby face, to włoskie strajki jednak nie są mitologią. Ta chwila, kiedy zimno i ciemno, a komunikacja miejska sztuką performatywną, pokazuje Ci dupę i kiwa paluszkiem w rytm dźwięcznych słów: do domu dziś z buta, kochanie. Jesteśmy już chyba znani na dzielni. Zmakaronizowani Turcy w Donner kebab spasibą dziękują za skorzystanie z ich usług gastronomicznych, ciemnoskóry król pizzy z pizzerni Zara pyta nas o zdrowie, natomiast królowa antypatii z piekarni nadal nie odpowiada na podstawowe formy grzecznościowe. Zostaliśmy ostatnimi Polakami w mieście witryn sklepowych. Jutro padnie ostatni bastion. Ferie w Polsce oraz tymczasowa utrata słuchu w Ryanairze. Życia nie oszukam i zdaję sobie sprawę, że rok się kończy. Czas na bilans, czas na podsumowań czar. Ale to już w swojej nowohuckiej komnacie. Dobranoc, testamentu nie sporządziłem.

Tomek Sawyer

wtorek, 6 grudnia 2011

Biżuterię dla Violetty Villas wykonywała firma Atelier Marangoni z Mediolanu.


@ Kiki Smith


Benvenuti,

Za jakieś pięć dni stuknie nam drugi miesiąc banicji w mieście risotta z szafranem. Czas zapierdala prędkością kolibra, jak koliber mam też pamięć, gdyż nie mogę sobie przypomnieć ciekawostek, które mógłbym opisać swoim gołębim piórem. Pozostaje mi kłamać.

Wziąłem sobie głęboko do serca słynną maksymę Jesteśmy w Mediolanie! i zapisałem się na kurs krawiecki. Tak, słoneczko wschodzi i zachodzi, koty miauczą, pociągi jeżdżą po torach, a ja przerysowuje krój żakietu z roku 1720. Czas na nowego Arkadiusa, czas na wyjście z szafy.
Spadła mi też korona z głowy, integrując się z bracią erasmusowską, trując się tequillą i tańcząc do Blue Monday (to dla Ciebie, Karu) z kaloryferem. Oprócz sukcesywnego robienia sobie dziur w życiorysie, uczęszczam też na zajęcia oraz zajmuje się moim ambitnym dyplomem (pozdrawiam Panią Profesor Kaiser). Zasmakowałem również życia nocnego, bawiąc się na koncercie zespołu Girls, pijąc drinka za 8 euro, a także srania w gacie w autobusie nocnym. Życie jak w Madrycie, a chlanie jak w Mediolanie. Pora dołożyć swoją ciegiełke do Wiki Cytatów. Jednakże pozostałem sobą. Co prawda rzadko jest mi smutno (niepokojące), ale czytam nadal Dawida Copperfielda i są przypływy, kiedy czuję się Karolem Dickensem, nieudolnie próbując napisać epopeje o chłopcu na letnich koloniach. Tytułem końca tego wymuszonego posta, pozwolę sobie przypomnieć, że dziś Mikołajki. Brodaty nic mi nie przyniósł, więc sam sięgnę po jajko Kinder i jakiś sympatyczny flakon.

Dziękuję za uwagę,
Panna Nikt

czwartek, 17 listopada 2011

...kara


@ Frederic Leury


Hej, to ja!

Przepraszam za ciszę, przepraszam, że żyję. Taka mała przerwa w dostawie myślenia. Dzisiejszy dzień zaowocował prawdziwie złotą maksymą – Włochy to jednak są Włochy. No i tak. Czekałem dziś ponad trzy godziny w kolejce do profesora Italo (tak, to nazwisko), który podobno boi się studentów z wymiany, po czym weszły jakieś kobiety z administracji i ogłosiły strajk. Podczas ewakuacji z pracowni ktoś zapierdolił mi szalik, co przelało szale (szal) goryczy. Ale bywa też milej, piękniej. Na przykład na cmentarzu. Monumentalne grobowce, patetyczne rzeźby. Szukam dziewczyny na randkę – wino na grobie, Cześć, Tereska wersja deluxe. W bonusie sesja zdjęć profilowych na mogile poległych żołnierzy. Aha, kilka dni temu stuknął miesiąc naszej banicji. Pora kopnąć w kalendarz. Kopnę się w wątrobę raz jeszcze i otworze butelkę czerwonego wina (Karu, pozdrawiam!). Prawie jest okazja i funkcjonalny alkoholizm. Wino jest czerwone jak krew, która wypływała z pękniętych żył, które mi się ostatnio śniły. Pozdrawiam też Żyda w Mediolanu, niechaj gwiazda oszczędności nigdy nie zagaśnie. Ażeby jeszcze rozrzedzić tę biegunkę myśli, to dodam, że widziałem ruskie modelki z torebkami Prady i Chanel, co kupowały startery telefoniczne i pytały o zasięg w Hong Kongu. Tyle wielkiego świata. Jeśli chodzi o tryb makro, to w makdonaldzie biegają karaluchy.

Karaluchy pod poduchy,
Paolo Cozza

niedziela, 6 listopada 2011

zbrodnia i...



@ Aleksandra Waliszewska


Siema,

Chyba mieszkam w Londynie, bo od trzech dni nieustannie leje. Tylko czekać, aż przecieknie nam dach. Na dzielni mieszkają zaradni ludzie, którzy jeżdżą w miasto sprzedawać parasolki przy wyjściu z metra. W komunikacji miejskiej jest swojsko. W metrze jakieś ruskie baby obgadywały nas przez 7 stacji, w tramwaju spał zajebany żul i zwariowany Amerykanin, odstawiający one man show. Usłyszeć można było laury na cześć Steva Jobs’a, jak i zapewnienia o zajebistości życia. Pamiętajcie: don’t worry, be happy! Wczoraj miało miejsce niecodzienne wydarzenie. Otóż jakieś stowarzyszenie zorganizowało wycieczkę po byłych mieszkaniach włoskiej mafii. Jako, że jeden adres był niedaleko, to wbiliśmy się na wizję lokalną. Niestety zamiast zaciągnięcia się atmosferą zła, bogactwa i prostytucji, zafundowano nam wizytę w skromnym m2, zamieszkałym przez szczęśliwą rodzinę. Dlaczego tak oraz kto za to zapłacił? Nawet mafia potrafi rozczarować. Życie akademickie się rozkręca, po korytarzach latają gołębie, a śliczna włoszka od historii sztuki współczesnej jest fanką Pawła Althamera. Od tych świńskich porcji makaronu rośnie mi brzuch. Chyba pora zabawić się w więzienie i napierdalać 100 pompek na jednej ręce albo z przyklaśnięciem. Trzy razy dziennie, codziennie.

Z wyrazami szacunku,
Jerzy Nasierowski

wtorek, 1 listopada 2011

Tristezza e malinconia



Salve!

To miasto nie przestaje zaskakiwać. Jak pisałem poprzednio, wraz z poniedziałkiem miał zacząć się nowy etap pt. edukacja. Skończyło się jednak na całowaniu klamek w opustoszałym gmachu prastarej Akademii Sztuk Pięknych. Siedzimy w szklanym kloszu i nawet tutaj obchodzą dziś święto, zamykając WSZYSTKIE sklepy. A miała być dziś piękna zakrapiana noc dziadowa. Co mi pozostało? Wziąć się w końcu za dyplom. Ale wezmę się jutro. Przemyślałem sobie ostatnio kilka rzeczy w nocy (co nie było łatwe, nadal się czuję otępiały) i nie doszedłem do żadnych konkretnych wniosków. Słucham dużo muzyki i czytam dużo książek. To taka terapia, trening utraconego rozumu do otwarcia sezonu pracy nad wykształceniem wyższym. Spoko byłoby zwariować jak Zelda Fitzegarld albo bawić się jak Kosiński, ale umrzeć w Mediolanie to jednak jest ostry przypał. Piszę o śmierci, gdyż dziś dzień wszystkich zmarłych. Jedną z takich atrakcji tego miasta jest plac, gdzie kiedyś powieszono zwłoki Mussoliniego i jego małżonki do góry nogami, co by się oswobodzony lud ucieszył. W sklepie chińskim (jedyny otwarty oprócz hinduskiego) widziałem dziś komplet zniczy. Takich skromnych, jak należy. Może powinienem zakupić i zapalić sobie w intencji powrotu kreatywności i myślenia. Brakuje mi dziś bardzo filmu ‘Znachor’ na podstawie powieści Dołęgi – Mostowicza. Od kilku lat, zawsze w ten posępny dzień uważnie oglądałem, ewokując sobie jeszcze większy smutek.

Smutnych świąt,
Janusz Głowacki

*Dziś zamiast uczty dla oka – strawa dla ucha.

czwartek, 27 października 2011

La dolce vita


@ Tullio Garbari


Salve,

Ach, jak pięknie się żyje ostatnio w Mediolanie. Po nieprzyjemnych opadach i problemach z ogrzewaniem nastały słoneczne dni. Słońce nad miastem jest piękniejsze niż Ty. Urządzamy sobie idealne dni pod znakiem kultury wysokiej. Pablo Picasso, Amadeo Modigiliani, Silvio Wolf, Cindy Sherman. Pijemy kawę w kawiarniach, słuchamy saksofonisty w parku i zachwycamy się naturą. Czas zacząć pisać wiersze, szkicować architekturę i suszyć liście na zielnik. Czy może być gorzej?
Może. Od przyszłego tygodnia koniec życia natchnionego turysty. Zaczynamy się edukować. Wczoraj mieliśmy wątpliwą przyjemność przyglądnąć się braci studenckiej z wszystkich krajów świata, a także napisać test z języka rzymskiego pod nadzorem niejakiego Paolo. Z takich ciekawostek, to profesor od rzeźby nazywa się Gianni Caravaggio, a mój nowy znajomy, kierownik oddziału banku Barclays na dzielni – Leonardo. Podobno Joanna Brodzik w sezonie może jeść tylko truskawki, a Kasia Figura jest na wyższym levelu i deklaruje dietę składającą się z owocu papaja. My natomiast możemy i jemy tylko pomidory. Do swoich zainteresowań powinienem dopisać chińskie sklepy. Nie przegapię żadnego. W każdym oglądam wszystko. Ten syntetyczny smród, te folie, ta nieprzyjemna atmosfera. Love it. Nie napiszę nic więcej, bo mam dobry nastrój, obiad i dwie butelki wina. We Włoszech myślenie jest moim wrogiem.

Smacznego,

Paolo Nutini

piątek, 21 października 2011

Dzień za dniem, Corky Thatcher


@ Jack Teagle


Benvenuti,

Śmiało mogę stwierdzić, że oswoiliśmy się już z dzielnią. Po enigmatycznym pożarze przy torach w środę już mało co, jest w stanie nas zaskoczyć. Na naszym piętrze mieszka chyba mafia. Jakaś blond donna, co ma wielką plazmę oraz obrazy w złotych ramach na ścianie. No i sprowadza sobie dziwnych gachów z siwizną na brylantynie o równie dziwnych porach. Półświatek przestępczy, mikroświatek etniczy. Git majonez. Podobno w Rzymie młodzi i oburzeni są tak oburzeni, że demolują miasto. Ciekawe, czy mediolańska młodzież przyłączy się do wielkomiejskiej zabawy.
A może ten pożar należy potraktować jako jutrzenkę rozpierdolu? Numer do konsulatu mamy zapisany.

Czy wiecie, że panie na poczcie nie wiedzą, że Austria należy do Unii Europejskiej? Ciekawe, co interesującego mają do powiedzenia o Polsce. Chciałbym zapytać, ale chyba się nie zrozumiemy. Ale zaraz, z Polską kłopot miała azjatka w Vodafonie, która zmuszona była zapytać koleżanki, co to niby jest ten Poland. Jak Polska to Polacy. Rodaków spotkaliśmy raz, i to na naszej dzielni. Dwóch koleżków w szarych spodniach dresowych (szary drelich to jest jakiś dress code imigrancki). Z twarzy podobni do nikogo, ale nie przeklinali.

Wszyscy tu palą szlugi. Dużo szlugów, więc nie czuje się napiętnowany spojrzeniami ani tym bardziej zakazami jarania na przystankach. Tak, dmucham dymem ludziom w twarz, jak Stalin dzieciom, co mu na kolanach siedziały. Oczywiście, tego nie popieram. Oburzające i prostackie zachowanie. Dziś znów dałem wyraz swojej małomiasteczkowości, kiedy udaliśmy się w południe na taki targ uliczny, jakie pokazują w filmach o Toskanii i reklamie Knorra, tej, gdzie lasia robi zakupy i rozpływa się nad zapachem marchewki od rolnika. No nic. W każdym bądź razie moją uwagę wzbudziły nie warzywa i owoce, jakich wcześniej nie znałem czy świeże ryby na lodzie, ale obrzydliwe lalki niemowlaki na chińskim stoisku. Żałuje, że nie zapytałem o cenę. Przynajmniej miałbym z kim spać.

Przykleiłem tez zdjęcie Cindy Crawford w łazience i mapę miasta na lodówce. To tak w ramach ocieplania tych wnętrz (bo na prawdziwym ocieplaniu oszczędzamy i siedzimy w swetrach).

Żegnam się z Państwem, jedząc kisiel malinowy.

Ciao,
Sergio Botti

czwartek, 20 października 2011

Mediolańska Epopeja: część I


@ Daniel Johnston


No, dobra. Miejsce zamieszkania na fejsbuku zaktualizowane na Milan, Italy. Więc tak, jesteśmy tu i dostajemy trochę za późno, patrząc na nasze lata, lekkie liście w twarz. Oferta sieci hipermarketów Carrefour rozczarowała mnie już w pierwszym dniu, po radosnej przeprowadzce na własne lokum. Czym? Oczywiście, cenami. Przyjaciel mój powtarzał, żeby zapomnieć o przeliczaniu waluty euro na złotówki, ale jak tu nie przeklnąć, obchodząc się smakiem drożdżówką za 1,5 euro. I to w dzielnicy imigranckiej. No bez jaj. O drożdżówkach zapominamy, ale cappuccino w okolicach Piazza del Duomo czasem wypić trzeba. Oczywiście, nie zostawiając napiwku. Kelner powinien to wiedzieć, kiedy widzi młodego, bladego i na dodatek w butach Pumy, że tipu nie będzie. Superraty spragniony hajsu italiano (czytaj: każdy Włoch) dorobi się na klientach sklepów Giorgio Armaniego i innych z via Manzoni. Jestem Polakiem i się tego nie wstydzę, więc zaczynam od pieniędzy i narzekania. Na tym zapewne też zakończę swoją mediolańską epopeję. Ale na podium zwały plasuje się jednak sprawa internetu. Kwestię astronomicznych sum, jakie przyszło nam płacić za mieszkanie i media aktualnie pomijam, gdyż jest już wieczór i pije moje ohydne wino za jedno euro, sorry, jedną złotówkę. Z internetem jest niełatwo, a my jesteśmy debilami. Już wyjaśniam (czytaj to, kandydacie na Erasmusa do Mediolanu, albowiem mówię prawdę i to na gorąco): aby zamontować sobie sieć do domu z kabelkiem, modemkiem, wiatraczkiem czy pinokiem – trzeba wyrobić sobie Codice Fiscale. CF to coś jak nasz NIP czy PEESEL, ale chuj z tym, co to jest. Wydają to od ręki i za fri w urzędzie na via Moscova 3. Następnie trzeba pójść na pocztę i założyć sobie tam konto bankowe (!), wtedy dopiero można ogarniać podłączenie domowych internetów. Jak to w życiu, możliwości jest wiele, zawsze można pójść ścieżką idioty i wykupić sobie internet mobliny w sieci Vodafone czy Wind, jarać się swoim sprytem, a potem wypalić pół paczki szlugów z nerwów, że limit 3 giga na miesiąc i naliczyła Kamorra 0,05 za 30 minut lajkowania postów na fejsie. To tyle, jeśli chodzi o sieć www, czy jak tam to nazywali w podręczniku od informatyki w gimnazjach.
Okej, bułgarskie centrum chujozy oraz nienawidzę świata, wszyscy mnie wkurwiają, ALE są też jasne strony życia w rodzinnym mieście włoskiego faszyzmu. Jakie? Na przykład piękne księgarnie, o jakich mogę pomarzyć w rodzinnym mieście smoka wawelskiego. Nieoceniona Ewa Ciepielewska mówiła mi przed wyjazdem, że Mediolan słynął kiedyś, jako miasto komiksu, i coś w tym musi być, skoro w każdym książkowym sklepie ma miejsce naprawdę spore stoisko z opowieściami graficznymi. Coś sobie kupie, coś ukradnę. Skoro o kradzieży, to nie mogę nie wspomnieć o czarnych jak węgiel, silnych jak tygrys i wielkich jak kombajn ochroniarzach w sklepie Bershka, w bezpośrednim sąsiedztwie galerii Atropos (pozdrawiam Helenę i Kubę). Widok takiej ochrony skutecznie zabija myśli o przebiegłym ‘przytuleniu’ czegoś na grzbiet w eleganckiej przymierzalni. Co do największego zabytku tej europejskiej metropolii, to przyznam się, nie ukrywając swoją małomiasteczkowość, że mnie rozczarowała i wcale nie imponuje swoim rozmachem, rozmiarem czy czymś tam jeszcze. Oraz plac jest mały (tak, krakowski Rynek Główny jest lepszy) plus jeżdżą po nim samochody. To na razie tyle, czytelnicy widmo. Jestem tu zaledwie 9 dni i gówno jeszcze wiem. Jak tylko, dowiem się, jak żyć i dokąd zmierzam – niezwłocznie o tym napiszę na łamach tego wirtualnego pamiętniczka.

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, których lubię.

Wojciech Greń & Alicja Zielińska

środa, 5 października 2011

addio per sempre


@ Roland Topor

Według dotychczasowych planów, to powinienem właśnie się tłuc z walizkami po mieście Giorgio Armaniego. Tymczasem tłukę się w głowę, gotując curry z kurczakiem. Still in Poland, baby. Życie jest nowelą, a co za tym idzie - lubi zaskakiwać. Trzeba sobie ustalać priorytety, żyć według regulaminu, a więc najpierw urny wyborcze, a dopiero potem włajaże. Jestem już bardzo zmęczony ciągłym żegnaniem się ze światem, w zeszły piątek miało być ostateczne. I trochę było. Synoptycy przepowiadają, że to ostatni ciepły tydzień tego roku. Należy godnie go spędzić. Refleksyjne wycieczki za miasto, refleksyjna muzyka, Melancholia Lars Von Trier. Dziś również się żegnam. Tym razem z moimi ukochanymi Zesławicami (tak, pożegnałem się już w zeszłym tygodniu). Do widzenia, do jutra.

środa, 28 września 2011

La tua voce e una musica


@ Henry Darger

Okej, miarka się przebrała. Do wyjazdu został równy tydzień. Sytuacja wydaje się być nieprawdopodobna, gdyż nadal nie mamy zapewnionego dachu nad głową. Starając się tym nie przejmować gromadzę zapasy. Od antyperspirantów, antydepresantów po kartony papierosów. Bo coś trzeba będzie palić podczas wilgotnych nocy na Victoria Station. Skończyłem intensywny kurs języka włoskiego, umiem zaśpiewać Volare, a prowadzącemu urodziło się dziecko o imieniu Laura. Niestety, mimo oczekiwań wobec własnej osoby, nie obrosłem w żadne interesujące refleksje. Nadal nie wiem, dokąd zmierzam oraz kim jestem (A ty, Tomuras już się dowiedziałeś?) i nawet nie próbuje znaleźć odpowiedzi. Może uda mi się to w najbliższy piątek podczas hucznego pożegnania, kiedy to stracę przytomność przed północą.

poniedziałek, 19 września 2011

Fuoco nel fucoco


@ Jerzy 'Jurry' Zieliński

Zaniedbuję Cię, drogi pamiętniczku, oj zaniedbuję.
Coraz bardziej odczuwam szybko upływający czas, mocniej skrzypią mi kości oraz umarła sąsiadka z mieszkania pode mną. Uratuj mnie jesienny, mały boże. Moi koledzy są już na stancjach w swoich nadmorskich idyllach, a ja co? a ja jem śledzia w musztardzie na śniadanie i nadal nie mamy mieszkania. Dzień za dniem, Korki Thatcher, biegunka myśli. Dziś pewnie znowu zaczniemy lekcję języka makaroniarzy od kolejnego utworu Erosa Ramazzottiego. Pani prowadząca powiedziała, że Eros to fajny gość, wspiera fundacje charytatywne i tak na prawdę nie ma na imię Eros. Natomiast ja nazywam się Brutto i dziękuję Państwu za uwagę.

wtorek, 13 września 2011

Grazie per la riposta


@ Dino Buzzati

Nerwowe czekanie na mejla bywa bardziej frustrujące od czekania na spóźnionych znajomych na mrozie pod Beverly Hills. Chciałbym złożyć serdeczne gratulacje biurze wymiany międzynarodowej przy ASP w Krakowie za tempo odpowiedzi. Odpisanie na maila zajęło pracownikom symboliczne 21 dni. Hajfajf. Klasą można też nazwać uwidocznioną listę mailingową zainteresowanych wyjazdem na zachód. Studenci ASP są naprawdę kreatywni. Fantazja w nazewnictwie adresów e-mailowych na wysokości wczesnego gimnazjum. corkaczarownicy? marakuja007? sweetbuny? Doprawdy przewodnik po internecie, Bravo, wydawnictwo Bauer, rok 2000. W ramach puenty podzielę się nurtującą mnie od rana poważną zagwozdką: co się dzieje z Dawidem Bratko?

niedziela, 11 września 2011

Mi chiamo Damiano senza la o



@ Francesco Clemente

Justin Bieber planuje w wieku 25 lat zostać żonatym facetem, gotowym na dzieci. A ty? A ja nie. Odrabiam zadanie domowe na kolejną lekcję języka włoskiego i zastanawiam się, czy ten intensywny kurs prowadzony przez sympatycznego Stefano, pozwoli mi się dogadać z jakimś autochtonem modowej metropolii. Czy poznam jakąś miłą włoszkę, która zaprowadzi mnie na łono swojej licznej rodziny? Będziemy siedzieć przy wielkim stole z miskami pełnymi kluch i wszyscy będą się tak strasznie wydzierać, a mnie będą wmuszać jedzenie, bo taka chudzinka z Polski? Wątpię. Znając swój brak umiejętności językowych, jedyny certyfikat, jaki mógłbym sobie wyrobić, to CPE w International Body language.

Pozdrawiam,
Carrie Bradshaw

italo disco


@ Matt Furie

Do wyjazdu zostały podobno trzy tygodnie i trzy dni. Nie mamy mieszkania, mamy doła i za mało euro na miesiąc. Unio Europejska, ty kurwo. Jedyne na co mam ochotę z zestawu planowania podróży, to wybór płyt, jakie skopiuje sobie na specjalnie zakupioną karykaturę komputera, czytaj: netbuk. Będzie jesień, więc klasyka zmienności nastroju i pielęgnowania zwały epickimi płytami od których boli głowa i robi się jeszcze gorzej.

Smashing Pumpkins - Mellon Colie and The Infinite Sadness
28 razy Billy Corgan drze mordę przy za głośnych gitarach. Nic tak nie męczy.

Dif Juz - Extractions
Niebezpieczne pogranicza post-rocka. Zawsze na kacu, zaskakujące efekty dźwiękowe + dreszcze i niepokoje = najgorzej/najlepiej

The Durutti Column - LC
Coś mi się podziało w głowie, że dół to plumkające gitary, jakaś tam wirtuozeria i spontaniczne zmiany tempa.

Badly Drawn Boy - About a Boy, Soundtrack
Bo nie zawsze będzie smutno (jasne). Przy tej płycie będę malować oczy przed wyjściem na imprezy braci studenckiej Erasmus, gdzie pije się wódkę z prezerwatyw.

The Brian Jonestown Massacre - Bravery, Repetition and Noise
O kurwa, jak ja tej płyty będę słuchać. Do tańca i do różańca. Do wina, piwa i wódki Tesco.

Wild Nothing - Gemini
Pocztówka dźwiękowa z jesiennych podróży z Miejskim Przedsiębiorstwem Komunikacji w Krakowie.

Max Richter - Memoryhouse
Oj, pojechałem. Najwyższa w hierarchii zwałowych płyt. Wyższy poziom załamania nerwowego, samotne picie, samotność w sieci, samotność w Mediolanie.

Nie chcę mi się więcej wybierać, gdyż zrobiło mi się smutno. Wiadomo, że skopiuję cała bibliotekę Itunes i komputerek będzie włączać się 20 minut.

sobota, 10 września 2011

żenujący żart

Tak właśnie czasami nazywam w myślach wyjazd do Mediolanu. Może warto w końcu stać się poważnym człowiekiem i przestać zartować.