czwartek, 20 października 2011

Mediolańska Epopeja: część I


@ Daniel Johnston


No, dobra. Miejsce zamieszkania na fejsbuku zaktualizowane na Milan, Italy. Więc tak, jesteśmy tu i dostajemy trochę za późno, patrząc na nasze lata, lekkie liście w twarz. Oferta sieci hipermarketów Carrefour rozczarowała mnie już w pierwszym dniu, po radosnej przeprowadzce na własne lokum. Czym? Oczywiście, cenami. Przyjaciel mój powtarzał, żeby zapomnieć o przeliczaniu waluty euro na złotówki, ale jak tu nie przeklnąć, obchodząc się smakiem drożdżówką za 1,5 euro. I to w dzielnicy imigranckiej. No bez jaj. O drożdżówkach zapominamy, ale cappuccino w okolicach Piazza del Duomo czasem wypić trzeba. Oczywiście, nie zostawiając napiwku. Kelner powinien to wiedzieć, kiedy widzi młodego, bladego i na dodatek w butach Pumy, że tipu nie będzie. Superraty spragniony hajsu italiano (czytaj: każdy Włoch) dorobi się na klientach sklepów Giorgio Armaniego i innych z via Manzoni. Jestem Polakiem i się tego nie wstydzę, więc zaczynam od pieniędzy i narzekania. Na tym zapewne też zakończę swoją mediolańską epopeję. Ale na podium zwały plasuje się jednak sprawa internetu. Kwestię astronomicznych sum, jakie przyszło nam płacić za mieszkanie i media aktualnie pomijam, gdyż jest już wieczór i pije moje ohydne wino za jedno euro, sorry, jedną złotówkę. Z internetem jest niełatwo, a my jesteśmy debilami. Już wyjaśniam (czytaj to, kandydacie na Erasmusa do Mediolanu, albowiem mówię prawdę i to na gorąco): aby zamontować sobie sieć do domu z kabelkiem, modemkiem, wiatraczkiem czy pinokiem – trzeba wyrobić sobie Codice Fiscale. CF to coś jak nasz NIP czy PEESEL, ale chuj z tym, co to jest. Wydają to od ręki i za fri w urzędzie na via Moscova 3. Następnie trzeba pójść na pocztę i założyć sobie tam konto bankowe (!), wtedy dopiero można ogarniać podłączenie domowych internetów. Jak to w życiu, możliwości jest wiele, zawsze można pójść ścieżką idioty i wykupić sobie internet mobliny w sieci Vodafone czy Wind, jarać się swoim sprytem, a potem wypalić pół paczki szlugów z nerwów, że limit 3 giga na miesiąc i naliczyła Kamorra 0,05 za 30 minut lajkowania postów na fejsie. To tyle, jeśli chodzi o sieć www, czy jak tam to nazywali w podręczniku od informatyki w gimnazjach.
Okej, bułgarskie centrum chujozy oraz nienawidzę świata, wszyscy mnie wkurwiają, ALE są też jasne strony życia w rodzinnym mieście włoskiego faszyzmu. Jakie? Na przykład piękne księgarnie, o jakich mogę pomarzyć w rodzinnym mieście smoka wawelskiego. Nieoceniona Ewa Ciepielewska mówiła mi przed wyjazdem, że Mediolan słynął kiedyś, jako miasto komiksu, i coś w tym musi być, skoro w każdym książkowym sklepie ma miejsce naprawdę spore stoisko z opowieściami graficznymi. Coś sobie kupie, coś ukradnę. Skoro o kradzieży, to nie mogę nie wspomnieć o czarnych jak węgiel, silnych jak tygrys i wielkich jak kombajn ochroniarzach w sklepie Bershka, w bezpośrednim sąsiedztwie galerii Atropos (pozdrawiam Helenę i Kubę). Widok takiej ochrony skutecznie zabija myśli o przebiegłym ‘przytuleniu’ czegoś na grzbiet w eleganckiej przymierzalni. Co do największego zabytku tej europejskiej metropolii, to przyznam się, nie ukrywając swoją małomiasteczkowość, że mnie rozczarowała i wcale nie imponuje swoim rozmachem, rozmiarem czy czymś tam jeszcze. Oraz plac jest mały (tak, krakowski Rynek Główny jest lepszy) plus jeżdżą po nim samochody. To na razie tyle, czytelnicy widmo. Jestem tu zaledwie 9 dni i gówno jeszcze wiem. Jak tylko, dowiem się, jak żyć i dokąd zmierzam – niezwłocznie o tym napiszę na łamach tego wirtualnego pamiętniczka.

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, których lubię.

Wojciech Greń & Alicja Zielińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz