czwartek, 27 października 2011

La dolce vita


@ Tullio Garbari


Salve,

Ach, jak pięknie się żyje ostatnio w Mediolanie. Po nieprzyjemnych opadach i problemach z ogrzewaniem nastały słoneczne dni. Słońce nad miastem jest piękniejsze niż Ty. Urządzamy sobie idealne dni pod znakiem kultury wysokiej. Pablo Picasso, Amadeo Modigiliani, Silvio Wolf, Cindy Sherman. Pijemy kawę w kawiarniach, słuchamy saksofonisty w parku i zachwycamy się naturą. Czas zacząć pisać wiersze, szkicować architekturę i suszyć liście na zielnik. Czy może być gorzej?
Może. Od przyszłego tygodnia koniec życia natchnionego turysty. Zaczynamy się edukować. Wczoraj mieliśmy wątpliwą przyjemność przyglądnąć się braci studenckiej z wszystkich krajów świata, a także napisać test z języka rzymskiego pod nadzorem niejakiego Paolo. Z takich ciekawostek, to profesor od rzeźby nazywa się Gianni Caravaggio, a mój nowy znajomy, kierownik oddziału banku Barclays na dzielni – Leonardo. Podobno Joanna Brodzik w sezonie może jeść tylko truskawki, a Kasia Figura jest na wyższym levelu i deklaruje dietę składającą się z owocu papaja. My natomiast możemy i jemy tylko pomidory. Do swoich zainteresowań powinienem dopisać chińskie sklepy. Nie przegapię żadnego. W każdym oglądam wszystko. Ten syntetyczny smród, te folie, ta nieprzyjemna atmosfera. Love it. Nie napiszę nic więcej, bo mam dobry nastrój, obiad i dwie butelki wina. We Włoszech myślenie jest moim wrogiem.

Smacznego,

Paolo Nutini

piątek, 21 października 2011

Dzień za dniem, Corky Thatcher


@ Jack Teagle


Benvenuti,

Śmiało mogę stwierdzić, że oswoiliśmy się już z dzielnią. Po enigmatycznym pożarze przy torach w środę już mało co, jest w stanie nas zaskoczyć. Na naszym piętrze mieszka chyba mafia. Jakaś blond donna, co ma wielką plazmę oraz obrazy w złotych ramach na ścianie. No i sprowadza sobie dziwnych gachów z siwizną na brylantynie o równie dziwnych porach. Półświatek przestępczy, mikroświatek etniczy. Git majonez. Podobno w Rzymie młodzi i oburzeni są tak oburzeni, że demolują miasto. Ciekawe, czy mediolańska młodzież przyłączy się do wielkomiejskiej zabawy.
A może ten pożar należy potraktować jako jutrzenkę rozpierdolu? Numer do konsulatu mamy zapisany.

Czy wiecie, że panie na poczcie nie wiedzą, że Austria należy do Unii Europejskiej? Ciekawe, co interesującego mają do powiedzenia o Polsce. Chciałbym zapytać, ale chyba się nie zrozumiemy. Ale zaraz, z Polską kłopot miała azjatka w Vodafonie, która zmuszona była zapytać koleżanki, co to niby jest ten Poland. Jak Polska to Polacy. Rodaków spotkaliśmy raz, i to na naszej dzielni. Dwóch koleżków w szarych spodniach dresowych (szary drelich to jest jakiś dress code imigrancki). Z twarzy podobni do nikogo, ale nie przeklinali.

Wszyscy tu palą szlugi. Dużo szlugów, więc nie czuje się napiętnowany spojrzeniami ani tym bardziej zakazami jarania na przystankach. Tak, dmucham dymem ludziom w twarz, jak Stalin dzieciom, co mu na kolanach siedziały. Oczywiście, tego nie popieram. Oburzające i prostackie zachowanie. Dziś znów dałem wyraz swojej małomiasteczkowości, kiedy udaliśmy się w południe na taki targ uliczny, jakie pokazują w filmach o Toskanii i reklamie Knorra, tej, gdzie lasia robi zakupy i rozpływa się nad zapachem marchewki od rolnika. No nic. W każdym bądź razie moją uwagę wzbudziły nie warzywa i owoce, jakich wcześniej nie znałem czy świeże ryby na lodzie, ale obrzydliwe lalki niemowlaki na chińskim stoisku. Żałuje, że nie zapytałem o cenę. Przynajmniej miałbym z kim spać.

Przykleiłem tez zdjęcie Cindy Crawford w łazience i mapę miasta na lodówce. To tak w ramach ocieplania tych wnętrz (bo na prawdziwym ocieplaniu oszczędzamy i siedzimy w swetrach).

Żegnam się z Państwem, jedząc kisiel malinowy.

Ciao,
Sergio Botti

czwartek, 20 października 2011

Mediolańska Epopeja: część I


@ Daniel Johnston


No, dobra. Miejsce zamieszkania na fejsbuku zaktualizowane na Milan, Italy. Więc tak, jesteśmy tu i dostajemy trochę za późno, patrząc na nasze lata, lekkie liście w twarz. Oferta sieci hipermarketów Carrefour rozczarowała mnie już w pierwszym dniu, po radosnej przeprowadzce na własne lokum. Czym? Oczywiście, cenami. Przyjaciel mój powtarzał, żeby zapomnieć o przeliczaniu waluty euro na złotówki, ale jak tu nie przeklnąć, obchodząc się smakiem drożdżówką za 1,5 euro. I to w dzielnicy imigranckiej. No bez jaj. O drożdżówkach zapominamy, ale cappuccino w okolicach Piazza del Duomo czasem wypić trzeba. Oczywiście, nie zostawiając napiwku. Kelner powinien to wiedzieć, kiedy widzi młodego, bladego i na dodatek w butach Pumy, że tipu nie będzie. Superraty spragniony hajsu italiano (czytaj: każdy Włoch) dorobi się na klientach sklepów Giorgio Armaniego i innych z via Manzoni. Jestem Polakiem i się tego nie wstydzę, więc zaczynam od pieniędzy i narzekania. Na tym zapewne też zakończę swoją mediolańską epopeję. Ale na podium zwały plasuje się jednak sprawa internetu. Kwestię astronomicznych sum, jakie przyszło nam płacić za mieszkanie i media aktualnie pomijam, gdyż jest już wieczór i pije moje ohydne wino za jedno euro, sorry, jedną złotówkę. Z internetem jest niełatwo, a my jesteśmy debilami. Już wyjaśniam (czytaj to, kandydacie na Erasmusa do Mediolanu, albowiem mówię prawdę i to na gorąco): aby zamontować sobie sieć do domu z kabelkiem, modemkiem, wiatraczkiem czy pinokiem – trzeba wyrobić sobie Codice Fiscale. CF to coś jak nasz NIP czy PEESEL, ale chuj z tym, co to jest. Wydają to od ręki i za fri w urzędzie na via Moscova 3. Następnie trzeba pójść na pocztę i założyć sobie tam konto bankowe (!), wtedy dopiero można ogarniać podłączenie domowych internetów. Jak to w życiu, możliwości jest wiele, zawsze można pójść ścieżką idioty i wykupić sobie internet mobliny w sieci Vodafone czy Wind, jarać się swoim sprytem, a potem wypalić pół paczki szlugów z nerwów, że limit 3 giga na miesiąc i naliczyła Kamorra 0,05 za 30 minut lajkowania postów na fejsie. To tyle, jeśli chodzi o sieć www, czy jak tam to nazywali w podręczniku od informatyki w gimnazjach.
Okej, bułgarskie centrum chujozy oraz nienawidzę świata, wszyscy mnie wkurwiają, ALE są też jasne strony życia w rodzinnym mieście włoskiego faszyzmu. Jakie? Na przykład piękne księgarnie, o jakich mogę pomarzyć w rodzinnym mieście smoka wawelskiego. Nieoceniona Ewa Ciepielewska mówiła mi przed wyjazdem, że Mediolan słynął kiedyś, jako miasto komiksu, i coś w tym musi być, skoro w każdym książkowym sklepie ma miejsce naprawdę spore stoisko z opowieściami graficznymi. Coś sobie kupie, coś ukradnę. Skoro o kradzieży, to nie mogę nie wspomnieć o czarnych jak węgiel, silnych jak tygrys i wielkich jak kombajn ochroniarzach w sklepie Bershka, w bezpośrednim sąsiedztwie galerii Atropos (pozdrawiam Helenę i Kubę). Widok takiej ochrony skutecznie zabija myśli o przebiegłym ‘przytuleniu’ czegoś na grzbiet w eleganckiej przymierzalni. Co do największego zabytku tej europejskiej metropolii, to przyznam się, nie ukrywając swoją małomiasteczkowość, że mnie rozczarowała i wcale nie imponuje swoim rozmachem, rozmiarem czy czymś tam jeszcze. Oraz plac jest mały (tak, krakowski Rynek Główny jest lepszy) plus jeżdżą po nim samochody. To na razie tyle, czytelnicy widmo. Jestem tu zaledwie 9 dni i gówno jeszcze wiem. Jak tylko, dowiem się, jak żyć i dokąd zmierzam – niezwłocznie o tym napiszę na łamach tego wirtualnego pamiętniczka.

Pozdrawiam serdecznie wszystkich, których lubię.

Wojciech Greń & Alicja Zielińska

środa, 5 października 2011

addio per sempre


@ Roland Topor

Według dotychczasowych planów, to powinienem właśnie się tłuc z walizkami po mieście Giorgio Armaniego. Tymczasem tłukę się w głowę, gotując curry z kurczakiem. Still in Poland, baby. Życie jest nowelą, a co za tym idzie - lubi zaskakiwać. Trzeba sobie ustalać priorytety, żyć według regulaminu, a więc najpierw urny wyborcze, a dopiero potem włajaże. Jestem już bardzo zmęczony ciągłym żegnaniem się ze światem, w zeszły piątek miało być ostateczne. I trochę było. Synoptycy przepowiadają, że to ostatni ciepły tydzień tego roku. Należy godnie go spędzić. Refleksyjne wycieczki za miasto, refleksyjna muzyka, Melancholia Lars Von Trier. Dziś również się żegnam. Tym razem z moimi ukochanymi Zesławicami (tak, pożegnałem się już w zeszłym tygodniu). Do widzenia, do jutra.